Jestem dziewiątym dzieckiem spośród szesnaściorga dzieci moich rodziców i pierwszą, która wyszła za mąż – spośród pięciorga mojego rodzeństwa, które ożeniło się do tej pory. W moim domu rodzinnym panowała atmosfera ogólnej radości i gwaru. W sposób naturalny rozmowy tylu osób powodowały swego rodzaju hałas rodzinny, wzmacniany dodatkowo dźwiękami muzyki. Moi rodzice pobrali się w wieku 23 i 26 lat i oboje pochodzili z bogatych barcelońskich rodzin. Mój ojciec pracował w branży tekstylnej, a mama zajmowała się domem, licznym potomstwem i dużo pomagała w szkole, do której chodziliśmy.
Ważną rzeczą jest to, by móc swojemu potomstwu przekazać rodzinną firmę. Ponieważ starszy brat mojego ojca nie miał dzieci, dziadkowie zaczęli się martwić faktem, że nie widać na horyzoncie żadnych wnuków. Udali się więc na pielgrzymkę do Sanktuarium w Montserrat, aby modlić się o potomstwo. Modlili się tak mocno, że dziś ich 16 dzieci jest żyjącym dowodem na skuteczność tej modlitwy.
Na początku małżeństwa mój ojciec czuł się doświadczany przez Boga. Ich pierwsza córka miała siostrę bliźniaczkę, imieniem Maria Angeles, która niestety umarła w dwie godziny po porodzie. Ojciec marzył o tym, by mieć dużą rodzinę – nie rozumiał więc, dlaczego Pan miał dla niego w planie pogrzeb nowonarodzonego dziecka. W miarę upływu lat zdał sobie sprawę z tego, jak ważne dla rodziny jest posiadanie jakiegoś jej członka w niebie, który może stamtąd pomagać swojemu rodzeństwu i opiekować się nimi. Jako porządny inżynier miał ostatecznie 8 córek i 8 synów: rodzinę w równowadze i dobrze zaplanowaną, jak mawiał.
Na początku mieszkaliśmy w niewielkim domu: na 140 mkw moi rodzice zmieścili się tam z 12 dzieci. Potem przeprowadziliśmy się do większego domu, jednakże zawsze spaliśmy razem: takie spanie np. w czwórkę było zawsze bardzo dobrym doświadczeniem. Dom nasz zawsze był otwarty na gości i nieustannie coś wspólnie świętowaliśmy: imieniny, urodziny, chrzciny, pierwsze Komunie, … Posiłki zawsze przygotowywaliśmy w domu, co wymagało oczywiście dużo pracy: rozkładania i znoszenia talerzy, porcelany, szklanek, dodatkowych stołów i obrusów. Mój ojciec zawsze robił to wszystko i starał się pomagać mamie z wielkim humorem. Bawiliśmy się w jadłodajnię – ale w rzeczywistym świecie. Pamiętam, jak kiedyś, rozkładając talerze śpiewaliśmy i tańczyliśmy wokół stołu.
Do naszych regularnych zajęć należało także dbanie o ogród – pod dobrym okiem naszego kapitana-taty. Pamiętam takie śmieszne wydarzenie: tata pracował zwykle w ogródku w weekendy i pewnego dnia sadził żywopłot od strony ulicy. Kiedy tak klęczał na kolanach i wyciągał z ziemi chwasty, ulicą przechodził słynny piłkarz Johan Cruiff i powiedział do taty: „hej, panie ogrodniku, czy zna pan właścicieli tego domu? Chciałbym wiedzieć, czy jest może na sprzedaż, bo szukam domu dla siebie w tej okolicy”. Tata wyglądał tak naturalnie, że spokojnie mógł uchodzić za ogrodnika. Innym razem, nasz sąsiad – widząc, jak dobrze zadbany jest ogród, poprosił tatę, by nauczył go trochę ogrodnictwa.
W domu, nasi rodzice mieli do każdego dziecka przypisane jakieś większe zadanie i pewne cele do zrealizowania – tak, by każde z nas mogło się nieustannie jakoś rozwijać. W tym celu stworzyli specjalny zeszyt, a w nim rubryki przeznaczone dla każdego dziecka. Chodzili również do szkoły i rozmawiali z nauczycielami i opiekunem na temat każdego dziecka przez pół godziny co najmniej trzy razy w ciągu roku szkolnego. Te same cele stawiane były przed dziećmi w domu i w szkole. Wszystkie dzieci rodzą się z grzechem pierworodnym, dlatego więc prawem i obowiązkiem rodziców jest wychowywanie ich w sposób jak najlepszy – dziękuję więc Bogu za szkoły, które mamy. Nawet w wieku przedszkolnym dziecko musi pracować nad swoim rozwojem zarówno w domu z rodzicami, jak i w szkole. Zapewniam Was, że gdy poślecie tak wychowane dzieci na studia, to pokonają tamtejszy świat, zamiast zostać przezeń pokonane.
Wszyscy moi bracia i siostry byli liderami w swoich klasach i wśród przyjaciół. Wychowywano nas w duchu troski o innych, dlatego też bawiliśmy się zawsze ze wszystkimi: nie tylko z tymi, którzy nas lubili, ale także z tymi grubszymi lub antypatycznymi, którze byli omijani przez innych. Nauczono nas, byśmy zawsze byli przyjacielscy, byśmy troszczyli się o nieobecnych i odwiedzali w domu tych, którzy przez dłuższy czas chorowali. Tak! Człowiek jest szczęśliwszy gdy daje, niż gdy otrzymuje! Szczęście to ciągła troska o innych i brak egoistycznego myślenia o sobie.
RODZINNY OBIAD. Wszyscy jadaliśmy obiady w szkole, więc śniadanie było zawsze bardzo krótkie. Chłopcy wychodzili do szkoły dość wcześnie; podobnie mój tata: wychodził również wcześnie do pracy. Tak więc najważniejszym spotkaniem rodzinnym w ciągu dnia była kolacja. Zaczynała się równo o 21:00 i nie było od tego żadnych odstępstw. Zbieraliśmy się wokół okrągłego stołu o średnicy dwóch metrów. Środek stołu był obrotowy: stawiane było na nim jedzenie i każdy mógł dzięki temu z niego skorzystać.
Siedzenie przy okrągłym stole sprawiało, że prowadzona była jednocześnie tylko jedna rozmowa i każdy z nas musiał czekać na swoją kolej, by opowiedzieć, co działo się w szkole. Podczas posiłku nie było oczywiście włączonego telewizora. Telewizor stał w szafce w innym pokoju i korzystaliśmy z niego tylko w weekendy, uzgodniwszy wcześniej obejrzenie jakiegoś meczu piłkarskiego albo filmu. W ten sposób tata i mama w mgnieniu oka wiedzieli, jak idzie każdemu i każdej z nas.
Zauważali natychmiast, gdy któreś z nas było złe lub smutne lub agresywne, albo też gdy któreś dziecko usiłowało specjalnie zwrócić na siebie uwagę, a nawet fakt, że komuś nie smakowało jedzenie. Przy stole jadło się i rozmawiało o rzeczach ważnych, ponieważ gdy wszyscy już wstali, wspólne spotkanie wszystkich było już niemożliwe. Po kolacji modliliśmy się wspólnie różańcem, zawsze podając tysiące intencji modlitewnych. Dla mojego taty te wspólne spotkania i modlitwa były tak ważne, że pewnego piątkowego wieczora przyleciał prosto z Madrytu, by jeść z nami obiad, a następnie wyjechał tam z powrotem w sobotę wcześnie rano. Muszę przy tym dodać, że latanie samolotem było dla niego dużym problemem, ponieważ cierpiał na chorobę uszu.
PODZIAŁ ODPOWIEDZIALNOŚCI. Dom należał do nas wszystkich i każde z nas miało swój wyznaczony obszar odpowiedzialności, dzięki czemu dom mógł funkcjonować bez większych problemów. Na spotkaniach rodzinnych – jedno z nas pełniło rolę sekretarza – ustalaliśmy zakresy odpowiedzialności. Każdy miał pewne pole manewru odnośnie wyboru swojego zadania, wybór nadzorowali oczywiście rodzice. Zajęcia najmniej lubiane przydzielane były rotacyjnie każdemu po kolei. Nie można było zmienić zakresu swoich zadań zanim nie nauczyło się ich wykonywać dobrze. Musieliśmy oczywiście ścielić swoje łóżka i porządkować pokoje przed zejściem na śniadanie. Wśród zadań były między innymi takie, jak: odbieranie telefonu, otwieranie drzwi, sprzątanie w salonie, nakrywanie do stołu, uzupełnianie papieru toaletowego, opróżnianie koszy na śmieci czy zajmowanie się najmłodszym bratem lub siostrą. Wszyscy musieliśmy zbierać talerze i chować je do zmywarki oraz porządkowć duży stół. Jeśli coś jeszcze zostawało do zrobienia, musiał to dokończyć ten, kto aktualnie pełnił ten dyżur.
PROSTOTA. Nigdy nie mieliśmy w domy żadnych pieniędzy kieszonkowych, jedzenie było bardzo proste, nie było też żadnej ekstrawagancji. Desery jedliśmy wyłącznie przy okazji jakiegoś świętowania. W lecie piliśmy ciepławą wodę, zaś w zimie – mocno chłodną. Nie mieliśmy schłodzonej wody w lodówce dla wszystkich, bo po prostu nie było w niej na to miejsca, zaś w spiżarni nie było butelek z coca-colą ani tabliczek czekolady. Mawialiśmy, że nasi znajomi są bogaci i jadają czekoladę i ciasteczka reklamowane w telewizji. My jedliśmy ciasteczka zwykłe.
W naszym domu ubrania przechodziły z dziecka na dziecko. Ponieważ mój ojciec był właścicielem firmy włókienniczej, przynosił materiały do domu i krawcowa szyła każdemu z nas co roku jedno nowe ubranie z okazji Pierwszej Komunii Św. jednego lub jednej z nas. Jeździliśmy zwykłym samochodem, nie żadnym odlotowym BMW czy Mercedesem; mama miała małe Renault 4L (wydaje mi się, że taki właśnie samochód miał wówczas kard. Bergolio – obecny Ojciec Święty Franciszek).
Nie mieliśmy markowych ubrań, a jeśli dostaliśmy takie od kogoś w prezencie, zwracaliśmy je do sklepu. Rodzice zawsze mówili, że wartość osoby nie leży w tym, co ona ma, ale w tym, kim naprawdę jest. Jeśli miało się w życiu na tyle dużo szczęścia, by być w dobrej sytuacji finansowej, nie wolno było tych pieniędzy marnować. Pieniądze mogą bardzo zepsuć – widzieliśmy już, jak wielu naszych znajomych zwariowało na ich punkcie. Nauczyliśmy się, jak nie stać się niewolnikami rzeczy materialnych i wypełniać nasze serca ludźmi, a nie rzeczami. Trzeba cieszyć się małymi rzeczami i pośród tak materialistycznego społeczeństwa, w którym przyszło nam żyć, mieć jak najlżejszy bagaż. Musimy dzielić się z tymi, którzy mają niewiele i nie być smutnym, jeśli nie trzymamy w ręku różnorodnych gadżetów, ponieważ nie mogą one dać nam szczęścia.
Po skończeniu 14 lat pracowaliśmy w fabryce taty, zaś jako małe dzieci pomagaliśmy zawsze w domu. Malowaliśmy nasze pokoje, pracowaliśmy w ogrodzie i malowaliśmy płot – albo i meble. Po pracy szliśmy do sąsiada, wykąpać się w jego ogrodowym basenie. Możecie sobie wyobrazić, jak wygląda lipiec w Barcelonie, gdy żar leje się z nieba. Gdy nasi znajomi wyjeżdżali na wakacje, my pracowaliśmy w domu, zaś wakacje spędzaliśmy w sierpniu. Tak więc uczyliśmy się, że życie składa się z pracy i służby. Chodziliśmy oczywiście na różne przyjęcia, ale nie co tydzień, tylko raz w miesiącu. Staraliśmy się troszczyć o naszych kolegów i koleżanki, więc w weekendy organizowaliśmy wspólną naukę. W ten sposób sami staraliśmy się być dobrymi uczniami – i pomagać innym, by takimi również byli.
MAŁŻEŃSTWO. Nasi rodzice zdawali sobie oczywiście sprawę z faktu, że na bazie silnego małżeństwa zbudować będą mogli silną rodzinę. Starali się wyjeżdżać wspólnie we dwoje na weekend, raz w roku, łącząc to często z jakąś konferencją czy spotkaniem poświęconym życiu rodzinnemu. Moja matka zawsze była wierną i posłuszną swojemu mężowi żoną. Gdy wracał do domu, pozostawiała wszystko, co w danym momencie robiła i szła mu na spotkanie, a ponieważ w domu było na jej głowie 16 dzieci, było to naprawdę dużym wyzwaniem.
Mama zawsze pomagała tacie, porządkując rzeczy lub dokumenty – tak, by pracowali wspólnie. Dla mamy oczywiste było, że jej mąż musi zajmować pierwsze miejsce; okazywała to zawsze w obecności dzieci. Mawiała: przygotujmy dziś ulubiony deser taty, albo ugotujmy ziemniaki i warzywa tak, jak on to lubi. Poza domem zawsze ubierała się bardzo elegancko, ponieważ wszyscy zwracali baczną uwagę na ubiory żony właściciela firmy tekstylnej. W domu nosiła ubrania bardziej skromne i proste. Miała niesamowicie piękną cerę i gdy pytano ją, jak to robi, mówiła: nie mam czasu na żaden makijaż, myję więc tylko twarz mydłem i zimną wodą. Gdy podczas spotkań towarzyskich pojawiała się atmosfera złości i agresji, modliła się w ciszy, zaś tata starał się pogodzić zwaśnione strony. Rodzice zawsze okazywali jedność i nigdy nie ujawniali różnicy zdań. Niekiedy spierali się ze sobą, ale nigdy nie robili tego w obecności dzieci. Postępowanie to zapewniało nam ogromne poczucie bezpieczeństwa.
INICJATYWY SPOŁECZNE. Mój ojciecj zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że został obdarzony wysoką inteligencją i dużymi zdolnościami. Nigdy się tym nie pysznił, jednakże starał się służyć nimi społeczeństwu. Ponadto, był osobą bardzo uporządkowaną, opanowaną i pełną silnej woli – wszystko to opierało się na ciężkiej pracy nad sobą i na modlitwie.
Tata zaczął zakładać szkoły, którymi właścicielami byli rodzice, a nie żadne instytucje religijne w roku 1963. Niedawno obchodziliśmy 50 rocznię powstania jednej z takich szkół, o nazwie Viaró. Kupiono wówczas 24 akry pola z uprawą ziemniaków gdzieś na wsi. Nie było tam wody, prądu, drzew ani stacji kolejowej. Nie było też pieniędzy. Prawdziwa wielkoduszność! Damy radę! – powiedział. I szkoła ta stała się “alma mater” przedsięwzięcia, które pociągnął wraz z innymi rodzicami. W każdą środę spotykali się na lunch niedaleko biura taty, ponieważ tata miał tylko jedną godzinę przeznaczoną na lunch, po którym musiał wracać do pracy. „Miejcie marzenia, a rzeczywistość was zaskoczy”. W chwili obecnej w szkole uczy się 1250 uczniów, ponadto ukończyło ją 7000 chłopców, z których 55 jest księżmi. Są to ludzie zaangażowani i chętni, by służyć innym. W szkole prowadzona jest edukacja spersonalizowa: zawsze skupiona na konkretnej osobie, ale również na jej wynikach w nauce. Często pytam moje dzieci: jaki masz cel w życiu? Czy chcesz po prostu zaliczyć tę klasówkę? Czy chcesz zostać inzynierem? Musimy wychowywać nasze dzieci tak, by miały szerokie perspektywy oraz by były wielkoduszne. Niech nigdy nie mówią: to wystarczy. Zawsze wymagajcie od nich więcej i więcej i więcej – ale z miłością. Miłość może wszystko!
Tata pomagał tworzyć kolejne szkoły w Hiszpanii i na całym świecie. Zdawał sobie sprawę z tego, że odpowiedzialność za wychowanie leży po stronie rodziców i że szkoła musi wyznawać te same wartości, które wyznają rodzice. A głównym i najważniejszym zadaniem rodziców jest troska o dzieci i właśnie o ich wychowanie.
Tata aktywny był również podczas tworzenia IESE, prestiżowej międzynarodowej szkoły biznesu w Barcelonie, był także zaangażowany w początki tego, co dziś znane jest pod nazwą UIC – Międzynarodowy Uniwersytet Katalonii. Tata był ponadto członkiem zarządów licznych klubów młodzieżowych, w których wychowanie łączono z formacją chrześcijańską. Został także zarządcą niewielkiej wioski, położonej niedaleko Torreciudad w Pirenejach, gdzie rodziny mogą spędzać wakacje w sposób radosny i ciekawy, uprawiając sport i bawiąc się razem. Mogą tam również uczestniczyć w zajęciach poświęconych rodzinie, w których uczestniczą w ciągu roku w rodzinach, w szkole i w klubach.
Dziełem, któremu poświęcił się najbardziej i pracował w nim bez odpoczynku do końca życia była Akademia Familijna. Chcieliśmy pomagać rodzinom na całym świecie: pokazywać, jak można być szczęśliwym i cieszyć się wspaniałym życiem rodzinnym. Uważał, że każdy problem jest okazją, która może wzmocnić całą rodzinę. Poszczególne kursy Akademii Familijnej zostały dostosowane do dzieci w różnych przedziałach wiekowych i korzystają z metody studium przypadku. Uczestnicy czytają historię opartą o fakty i poprzez dyskusję w małej grupie dowiadują się, jak można w życiu rzeczywiście działać. Ludzie są przecież tacy sami na całym świecie: wszystkie niemowlęta płaczą w nocy, rodzice nie mogą spać i rano są zmęczeni… Fakty są analizowane, dyskutuje się pojawiające się problemy i omawia się ich możliwe rozwiązania. W ten sposób każdy otrzymuje pomoc, na której może oprzeć się w trudnych sytuacjach w pracy lub w domu. Zajęcia Akademii Familijnej mają więc wysoki walor praktyczny. Zawsze można użyć tego samego schematu działania: fakty – problemy – rozwiązania. Czasami zdrowy rozsądek okazuje się być najmniej używanym narzędziem.
Cele kursów Akademii Familijnej można scharakteryzować następująco:
- Wzmocnienie relacji małżeńskich i pogłębienie tematów takich, jak życie rodzinne i wychowanie dzieci
- Pomoc dzieciom w rozwinięciu ich zdolności poprzez wychowanie i stawianie czoła wyzwaniom dzisiejszego świata
- Dzielenie się doświadczeniami z innymi rodzinami, mającymi podobne problemy.
W naszych rodzinach mamy wiele możliwości rozwoju. Powinniśmy zdawać sobie sprawę z tego, jakimi jesteśmy szczęściarzami! W życiu nieustannie spotykają nas sytuacje, w których możemy wzrastać w dawaniu coraz więcej innym i w ten sposób osiągnąć szczęście w codzienności. Jak może wiecie, napisałem książkę o tym, że ludzie szukają szczęścia i nie wiedzą, że mogą znaleźć je w domu – ze swoim małżonkiem i z dziećmi. W tych prostych czynnościach: przygotowywaniu jedzenia z entuzjazmem i udekorowaniu go czymś, co kupiliśmy po drodze z pracy – jednym słowem w codziennym dotyku radości i szczęścia. Poproście dzieci, by dzieliły się z Wami tym, co zauważyły wokół siebie nowego: w ten sposób sprawimy, że będą zwracać większą uwagę na drobne szczegóły, które mają wpływ na codzienne życie. W ten sposób znajdziecie receptę na codzienność. Pamiętajcie jednak, że w wychowaniu 2 +2 nie równa się 4. Znajdziecie się z pewnością w sytuacjach pełnych stresu i napięcia: dzwoni telefon, dwaj chłopcy biją się na podłodze, jedzenie właśnie się przypala, sąsiad przyszedł pożyczyć trochę ziemniaków, woda cieknie spod zmywarki… Co robić? Jak postępować? Miejcie zawsze dobry humor i śmiejcie się z tych rzeczy. Śmiejcie się z dzieci i zaczynajcie od nowa. Nie dramatyzujcie i wykorzystujcie każdą okazję, którą przynosi Wam życie. To naprawdę dużo!
W domu, na lodówce, mamy listę rzeczy, które każdy ma u siebie poprawić. W ten sposób staramy się pomóc sobie nazwajem. Każda mama i każdy tata musi też się w czymś poprawić. Na przykład moje jest takie: nie rozkazywać mężowi. Gaby, mój 13-letni syn powiedział mi któregoś dnia, że widzi, że się staram i że idzie mi coraz lepiej. Cuqui, mająca 18 lat, lubi robić zakupy – ma więc zadanie, by nie kupować zbyt dużo. Pepa ma 9 lata i musi się więcej uśmiechać, ponieważ milej jest siedzieć obok osoby, która się śmieje, niż przy tej, która jest cały czas poważna. Tomas ma 6 lat i może płakać tylko raz dziennie. Jego rodzeństwo wie, że lubi płakać z byle powodu – lubią go więc prowokować. Tak więc każde z nas ma jakiś mały cel i musi pokonać swoje ograniczenia.
Obchodzimy właśnie 10-lecie Akademii Familijnej w Polsce. Sądzę, że wydarzyło się tak wiele, że mamy się naprawdę czym dzielić. Ludzie nieustannie szukają szczęścia, a myśmy je znaleźli: ciesz się każdym dniem, w małych wydarzeniach codziennego życia. Ważne jest, by pragnąc osiągnąć wszystko, nie zaniedbać w tej codzienności nikogo i w ten sposób spełnić wiele marzeń osób wokół nas.
Carmina Rafael