Jesień 2016, na ulicach Warszawy czarny protest. Mój mąż umieścił w mediach społecznościowych post „pro life”. Rozpętała się burza. Dziesiątki komentarzy pod postem, wiadomości prywatne. Trwało to kilka dni. Któregoś wieczoru, usiadłam koło męża, który akurat odpisywał na jedną z otrzymanych wiadomości. Byłam w drugiej ciąży, czułam się słabo, gdyż dolegliwości ciążowe mocno dawały mi w kość. Patrząc na to co robi mąż, bez dłuższego zastanowienia zapytałam: „Łukasz, a co jeśli nasze dziecko jest chore?”. Mój mąż bez wahania, nie odrywając wzroku od ekranu odpowiedział: „To będziemy mieli okazję, zaprezentować nasze poglądy w praktyce” i się uśmiechnął. Wtedy rozmowa na tym się skończyła, ale nieoczekiwanie temat wrócił niecałe dwa miesiące później.

W 17 tygodniu ciąży na wizycie u naszej cudownej Pani doktor prowadzącej ciążę, dowiedzieliśmy się, że pod sercem noszę kolejnego synka. Niestety chwile po tej informacji dowiedzieliśmy się, że dziecko prawdopodobnie jest obciążone pewną wadą, ale Pani doktor nie chciała na zapas nas denerwować tylko kazała pójść na bardziej specjalistyczne USG. Kilka dni później odbyliśmy wizytę u wskazanego specjalisty. USG trwało bardzo długo. Przed oczami miałam ogromy monitor, na którym bardzo wyraźnie widziałam naszego synka. Obok mnie mój mąż. Pani Doktor zaczęła nam bardzo dokładnie opisywać dziecko. Po kolei wskazywała na wszystkie narządy, kończyny.  W tle słyszeliśmy bijące serce. Synek był bardzo ruchliwy. Na koniec padła diagnoza. Przepuklina oponowo-rdzeniowa. Szok. Ból. Niedowierzanie. Przecież przygotowywałam się do ciąży, przecież pierwszy synek jest zdrowy. Nim zdążyłam wstać z leżanki i usiąść na krześle przed biurkiem pani doktor, kiedy ta poinformowała nas o możliwości przeprowadzenia „terminacji ciąży”. I w tym momencie przeżyłam kolejny szok. Oczywiście byłam świadoma tego, że zgodnie z ustawą przysługuje nam takie „prawo”, ale w głowie brzmiały mi słowa tej samej kobiety, sprzed kilku minut, która pokazywała nam i nazywała kolejne części ciała naszego synka, która przecież chwilę temu tak samo jak ja (a nawet dokładniej z racji swojej specjalizacji) widziała na ekranie małego człowieka. Następnie przyszła pora na kolejny szok, tym razem w przypadku pani doktor, która nie mogła pohamować swojego zdziwienia związanego z naszą szybką i jednomyślną decyzją w tej sprawie. Namawiała nas żebyśmy jeszcze chwilę się zastanowili, bo może wystawić od razu skierowanie na „zabieg”. Tak – CHWILĘ. Brzmiało to trochę jak mało śmieszny żart, bo nawet przy zakupie dajmy na to np. samochodu sprzedawca nie wymaga podjęcia decyzji od razu.

Kiedy w kolejnych dniach, udaliśmy się do szpitala w celu przeprowadzenia amniopunkcji – wymaganej przed ewentualną operacją wewnątrzmaciczną – musieliśmy najpierw odbyć wizytę w poradni genetycznej. Jak się szybko okazało, osobiste przekonania lekarza genetyka, spowodowały, że rozmowa przeszła na inne tory, a jej celem było to abyśmy z wizyty wyszli z przekonaniem o konieczności dokonania aborcji.

Zaraz po Nowym Roku, udaliśmy się do szpitala w Bytomiu w celu diagnostyki i ewentualnej operacji wewnątrzmacicznej. Wychodząc z domu o 4 rano, i całując śpiącego synka Frania na pożegnanie, nie wiedziałam kiedy wrócę. Jeśli skończy się tylko na badaniach to za dwa tygodnie, a jeśli dojdzie do operacji to nawet dopiero za 5 miesięcy, po porodzie. Było to dla mnie niesamowicie trudne. Musiałam przecież zatroszczyć się o dzieciątko w brzuchu, ale drugi 1,5 roczny synek też mnie potrzebował, a ja bardzo tęskniłam.

I tu wydarzył się cud (jeden z wielu, którymi utkana jest historia naszego synka). W domu byliśmy już po pięciu dniach, bez kwalifikacji do operacji, ze względu na zbyt małą wadę. I wtedy nastał okres względnego spokoju, aż do chwili porodu.

24 kwietnia 2017 roku urodził się cudowny, wspaniały i kochany Ignacy Józef. Zaczął od drobnego „aktu nieposłuszeństwa”, bo na dzień przed planowanym cesarskim cięciem, wieczorem około godziny 21, rozpoczął się poród. W szpitalu popłoch. Akcji nie da się zatrzymać, a przecież personel medyczny musi się specjalnie przygotować. Szczęśliwie wszystko się zakończyło pomyślnie. Może oprócz tego, że niestety usłyszałam jedynie głos Ignasia, a zobaczyłam go dopiero po dwóch dniach już na oddziale intensywnej terapii szpitala dziecięcego.

Operacja Ignasia, była pierwszą, męską „przygodą” tatusia z synkiem. Ja leżałam jeszcze po cesarskim cięciu w szpitalu położniczym, kiedy to Iguś trafił na stół operacyjny w pierwszej dobie po narodzeniu. Czas od porodu do operacji, był pierwszym i bardzo szczególnym czasem sam na sam Łukasza z Ignasiem (ale to temat na innych artykuł).

Moje pierwsze spotkanie z Ignasiem było bardzo szczególne. Tego dnia przed południem zostałam wypisana ze szpitala. Pojechałam na moment do domu, a chwilę przed 15.00 byliśmy w szpitalu, w którym przebywał Ignaś. Mąż zaproponował mi, żebyśmy najpierw poszli na Mszę Św. do kaplicy szpitalnej, która miała zacząć się za kilka minut. Bez wahania poszłam. Nagle, w trakcie Mszy Św. pomyślałam sobie, że w gruncie rzeczy, tak czysto po ludzku, powinnam polecieć od razu „poznać swojego synka”, a nie ja tak dobrowolnie jestem na Mszy, kiedy mój synek, którego jeszcze nigdy nie widziałam, leży dosłownie piętro wyżej. To było niesamowite doświadczenie. Pan Bóg po porostu wezwał mnie najpierw do siebie.

Kiedy pierwszy raz widzisz swoje dziecko, to oczywistym jest, że chcesz je wziąć na ręce, przytulić, pocałować. To było niemożliwe. Ignaś był jeszcze w śpiączce po operacji, zaintubowany. Usiadłam obok niego, a on po kilku minutach od mojego przyjścia, zaczął się wybudzać. Chyba chciał się przywitać. Kilka dni później został przeniesiony na odział patologii noworodka, a wtedy mogliśmy być już razem przez cały czas.

Tak po krótce zaczął się nowy rozdział naszego życia. Po krótce, bo pisać można by bez końca. Historia Ignasia od samego początku obfituje w niesamowite wydarzenia, które były i nadal są udziałem wielu wspaniałych osób.

Nie sposób nie wspomnieć o nieprawdopodobnym wsparciu modlitewnym, jakie otrzymaliśmy od rodziny, przyjaciół, znajomych i nieznajomych.

Kilkanaście nowenn pompejańskich. Niezliczone Msze Święte. Był okres, że prawie codziennie gdzieś w różnych krańcach świata była odprawiana Msza Św. w intencji Ignasia. To był pierwszy dowód na to, że cała ta historia musi mieć sens.

Ignacy tzn. ogień (łac.). Niewątpliwie nasz Ignaś to chłopiec, którym rozpala serca i daje ogrom ciepła i radości. Bogu niech będą dzięki za niego.

Joanna Sajewska

Projekt dofinansowany ze środków Pełnomocnika Rządu ds. Polityki Demograficznej