Chyba każda żona, chociaż raz w życiu pomyślała sobie „Mężu, co ja bym bez Ciebie zrobiła!?” Mówiąc to mamy na myśli pomoc w życiu codziennym, wyręczenie w jakimś obowiązku domowym, dobrą poradę…  To wszystko jest bardzo ważne, bo między innymi dzięki temu my kobiety czujemy się kochane. Lubimy taki rodzaj troski. Panowie za to uwielbiają, kiedy się ich za to docenia i kiedy się im za to dziękuje. Sytuacja idealna. Przepis na udany związek.

Jednak obok tego wszystkiego jest jeszcze inny aspekt trwania przy sobie i wspierania siebie. Być może ważniejszy. Chodzi o otaczanie siebie wzajemną troską we wszystkich trudnych momentach życia. Nawet w tych najtrudniejszych.

Pojawienie się na świecie naszego drugiego dziecka – Ignacego, uświadomiło mi bardzo dobitnie jak cudownie jest mieć w małżeństwie siebie nawzajem. To był pierwszy moment, naszego wspólnego życia, kiedy ja prawdziwie uświadomiłam sobie, jak bardzo potrzebuję wsparcia męża i jak niewyobrażalnie ciężko byłoby mi bez niego.

Jeśli nie poznałeś/aś jeszcze naszej historii (tu link), to nasz synek Ignaś jest niepełnosprawny. Ciąża, jego narodziny, operacja zaraz po urodzeniu, pobyty w szpitalach, częste wizyty u lekarzy. Cała ta rzeczywistość związana z jego niepełnosprawnością była dla mnie przytłaczająca i trudna do zrozumienia. Ogromną pomoc i wsparcie otrzymałam od najbliższych. To bez dwóch zdań. Jednak bezkonkurencyjnie, największą podporą był dla mnie mój mąż. Absolutnie niezastąpiony.

Jedynym momentem, kiedy mój mąż przeszedł mocne załamanie, związane z niepełnosprawnością naszego synka, była droga powrotna do domu z wizyty, na której ostatecznie postawiono diagnozę. JEDYNYM, trwającym góra 15 min! Bardzo szybko zaakceptował to, że nasz synek będzie niepełnosprawny. Później czy to jeszcze w trakcie ciąży, czy już po porodzie był bardzo silny. Potrafił się prawdziwie cieszyć z tego, że kolejny raz zostaliśmy rodzicami.

Piszę o tym, bo niestety często dopiero takie momenty jak ten, prawdziwie otwierają nam oczy na dobro, które jest udziałem naszego współmałżonka. Zaczynamy doceniać rzeczy, które do tej pory były dla nas oczywiste albo niezauważone. Mój mąż swoją postawą sprawił, że trudna sytuacja, w której się znaleźliśmy była o wiele łatwiejsza do przeżycia.

Kilka dni po potwierdzeniu diagnozy, udaliśmy się do szpitala w celu przeprowadzenia amniopunkcji, która była wymagana przed ewentualną operacją wewnątrzmaciczną. Najpierw konieczna była wizyta w poradni genetycznej. Lekarz genetyk, miał nas przygotować do amniopunkcji, mówiąc na czym polega. Jednak nie ograniczył się tylko do tego. Zaczął nas przekonywać, że urodzenie naszego synka nie ma kompletnie sensu. Początkowa rozmowa o amniopunkcji, przerodziła się w „reklamę aborcji”. Szybko mu podziękowaliśmy za spotkanie i wyszliśmy. Szczerze mówiąc, mimo że okoliczności nie były zbyt radosne, to po wizycie mój mąż potrafił mnie rozśmieszyć, komentując ją później w rozmowie.

Łukasz był przy mnie od początku. Wziął wolne w pracy, żeby móc pojechać ze mną do szpitala, trzymał mnie za rękę, przynosił jedzenie do poczekalni i po prostu wiedział co robić, żeby choć trochę mnie rozweselić. Ale nie każdy ma to szczęście…

Wychodząc z wizyty w korytarzu minęliśmy kobietę, która była kolejna w kolejce do gabinetu. Sama, zapłakana, w ciąży z dzieckiem obciążonym jakąś wadą. Pomyślałam sobie wtedy dwie rzeczy. Po pierwsze, dlaczego w ogóle ona jest tu sama?! Gdzie jest ojciec dziecka? Jak to możliwe, że ona idzie sama na spotkanie z tym lekarzem? Po drugie, jeśli usłyszy tę samą „pogadankę” co my, to biorąc pod uwagę stan psychiczny i emocjonalny w jakim się znajdowała, oraz brak dostatecznego wsparcia ze strony ojca dziecka, a być może jeszcze brak świadomości czym w praktyce jest aborcja, to jakie jest prawdopodobieństwo, że jej dziecko się urodzi? Znikome….

To czego mi brakowało w trakcie tych wszystkich ciężkich momentów związanych z narodzinami Ignasia, uzupełniał i dawał mi mój mąż – spokój i opanowanie w oczekiwaniu na wyniki badań, umiejętność oderwania myśli od problemu. Po prostu Łukasz wprowadzał radość i starał się przeganiać strach i przerażenie, które mi towarzyszyły.

Podczas krótkiej hospitalizacji, którą musiałam odbyć jeszcze w ciąży, mój mąż jak tylko było to możliwe, towarzyszył mi podczas badań lub po prostu siedział ze mną przy łóżku. Pamiętam dokładnie jak pewnego razu, kiedy ja już wyjątkowo nie wiedziałam co zrobić ze swoimi myślami, mój mąż wyszedł na chwilę do sklepu. Kupił coś słodkiego do zjedzenia a sobie zeszyt i długopis. Z plecaka wyciągnął książkę. Zapytałam, co będzie robił, a on na to, że trochę się pouczy. Mnie zatkało. Szczerze mówiąc w pierwszej chwili miałam ochotę go udusić. Ja tak cierpię, tak przeżywam a on będzie się UCZYŁ?! Łukasz się uśmiechnął i powiedział: „Asiulka, wyluzuj, jakby nie było będzie dobrze”. Te podejmowane przez mojego męża próby powrotu do normalności chociaż na chwilę, wbrew pozorom był dla mnie źródłem otuchy.

A po co to wszystko piszę?

Drodzy panowie, to co chciałabym Wam uświadomić, to to, że większość kobiet w obliczu najtrudniejszych chwil w życiu chce, aby ktoś przy nich był. Niezastąpiony w tej roli jest właśnie mąż. Obecny przy boku i wspierający słowem, gestem. To jest bardzo ważne, też dlatego żeby tak de facto nie stracić swojej żony, żeby nie stać się obcymi sobie ludźmi. Krótko mówiąc kręte drogi małżeństwa, są przede wszystkim egzaminem dla Was.

Kochane Panie! Nie bójcie się uzewnętrzniać potrzeby bliskości i tego, że oczekujecie wsparcia od swojego męża. Świat teraz wręcz krzyczy o tym, że mamy być silne, niezależne i samowystarczalne. Nic bardziej mylnego. Tak owszem chcemy być silne, ale siłą naszych mężów, bo to wynika z miłości, którą się darzymy.

Mogłoby się wydawać, że to co napisałam jest oczywiste. Niestety te „oczywistości” często nam umykają i niestety nie przekładają się na nasze życie. Dlatego czasem warto przypomnieć sobie o czymś, po to aby nie popełniać równie OCZYWISTYCH błędów.

Joanna Sajewska

Projekt dofinansowany ze środków Pełnomocnika Rządu ds. Polityki Demograficznej